7.07.2015

STARBUCKS CORPORATION

Kubek kawy ze Starbucksa, obok iPhona i kosmetyków od  Maca, w krótkim czasie stał się niemalże symbolem luksusu. Dziś Starbucks = lans. Ludzie wypijają hektolitry napojów, siedząc w ciepłych kafejkach, plotkując i zasilając kieszenie prezesów sieci kawiarni Starbucks w Polsce i na świecie. W czym tkwi sekret? Postanowiłam poczytać trochę ciekawostek na ten temat i bliżej przyjrzeć się fenomenowi amerykańskiego, kawowego potentata.


Starbucks Corporation – największa na świecie sieć kawiarni, działająca w 54 krajach i terytoriach zależnych. Jej głównym rynkiem są Stany Zjednoczone. Założona została w 1971r. w Seattle w stanie Waszyngton. W 1987r. przejęta przez Howarda Schultza. W 2009r. na całym świecie zatrudniała 128 898 pracowników.

- źródło Wikipedia (więcej na ten temat znajdziesz TU)


Sekret tkwi w rewelacyjnej (ponoć) kawie i szerokim wachlarzu "śniadaniowego" menu, jakie oferuje sieć Starbucks. Mogę się założyć, że część z Was nie miała pojęcia, że marka serwuje nie tylko wiele odmian ożywczego napoju (mrożonego i na gorąco), ale też kanapki, herbatę, ciasta i jogurty. Wybór, jak widzisz, jest naprawdę spory.



Musisz przyznać, że wygląda naprawdę przyzwoicie. Bajgle, croissanty, muffiny...



Osobiście nie miałam styczności z marką, kiedyś o niej słyszałam, ale było to na długo przed blogiem, więc nie kojarzyłam miejsca z niczym "niezwykłym". Czy chciałabym się wybrać do takiej kawiarni? Owszem, ale nie za wszelką cenę. Chętnie spróbowałabym gorącej czekolady z menu i porównała z naszą chełmińską, z kawiarenki na Rynku, ale bez wiedzy z tego płynącej również przeżyję, jak sądzę. Chyba nie czuję parcia na szkło. Chciałam rozwieść się jeszcze na temat cennika, ale dziwnym trafem strasznie zgłodniałam.

A jakie jest Twoje zdanie na temat korporacji?
Próbowałaś którejś z pozycji w karcie?
Smakowało?

4.07.2015

KOSMETYCZNE NIEWYPAŁY - MY SKIN 4w1 OD ESSENCE

Jestem kosmetyczną minimalistką - laikiem i rzadko decyduję się na zakup produktów, o których wcześniej nie słyszałam. Ale jak każdej kobiecie - najczęściej pod wpływem impulsu - zdarza mi się zgarnąć z drogeryjnej półki coś, czego w sumie nie potrzebuję, ale "mam dzisiaj zły humor" albo "obejrzałam wszystkie odcinki ulubionego serialu i nie wiem co dalej zrobić ze swoim życiem". A później chodzę rozgoryczona. Bo w moim przypadku takie niekontrolowane zakupy najczęściej kończą się klapą.

Dlatego mam zamiar regularnie przyznawać się Wam do tych nieudanych zakupów. Nie traktujcie takich wpisów zbyt poważnie - daleko im do typowych recenzji a koniec końców mój blog nie jest blogiem urodowym.

Weźmy więc od razu na tapetę krem do mycia twarzy My Skin 4w1 od Essence, który okazał się kompletnym niewypałem. Skusił mnie obietnicą pięknej kompozycji zapachowej (granat i bambus), ślicznym opakowaniem i ceną (bodajże 12zł).


Gdy użyłam go pierwszy raz nieco odrzuciła mnie konsystencja, ciężka do określenia. Bardziej przypominała scrub do stóp czy pastę Samę, jeśli wiecie o czym mówię. I zapach, który nawet nie przypominał obiecanego granatu, był sztuczny i drażniący. Trudno, pomyślałam, przecież nie można mieć wszystkiego. A żeby być piękną - trzeba cierpieć.

Po pierwszym użyciu - wiadomo - trochę szczypało, cera się zaróżowiła, ale była milsza w dotyku niż wcześniej. Poza tym nie oszukujmy się, skóra mej facjaty nie jest zbyt problemowa, jeśli chodzi o trądzik czy inne wypryski, lubi za to czasem przetłuścić się lub przesuszyć tu czy tam i zalać niespodziewanie drobną, kilkudniową wysypką. Mówiąc krótko - zignorowałam szczypiące, różowe policzki i użyłam kremu raz jeszcze, jakiś tydzień, może dwa tygodnie później.

Tym razem wymieszałam odrobinę nieszczęsnego specyfiku z kremem do twarzy. Wmasowałam mieszaninę w skórę, spłukałam. Efekt był średni, choć skóra wydała mi się w jakimś stopniu oczyszczona i miękka, mimo mocno różowych policzków. Odłożyłam jednak kosmetyk na półkę i zapomniałam o nim, zapomniałam też dlaczego go nie używam.

Aż do podejścia numer trzy. Wystarczyło kilka sekund uczucia piekielnego ognia pokrywającego moją twarz, bym doskonale sobie wszystko przypomniała i zmyła specyfik czym prędzej, zanim zdąży weżreć się w skórę i zrobi ze mną to samo, co stało się z twarzą Javiera Bardema w popularnej części przygód Jamesa Bonda pod tytułem "Skyfall", jeśli wiecie co mam na myśli.

Totalna porażka. Szkoda, bo kosmetyki od Essence raczej zawsze pozytywnie mi się kojarzyły. Krem niestety wylądował w koszu.

Miałyście styczność z tym produktem?

26.06.2015

WYŚLIJ POCZTÓWKĘ - POSTCROSSING.COM

Nie ma co się oszukiwać, korespondencja drogą tradycyjną wymiera a w naszych skrzynkach pocztowych rzadko kiedy znajdujemy coś innego, niż stos rachunków czy gazetkę promocyjną popularnego supermarketu. Założę się, że niektórzy z Was nie pamiętają lub - co gorsza - nie znają uczucia ekscytacji, jakie towarzyszy otwieraniu starannie zaklejonej, zaadresowanej do nas koperty, która kryje w swoim wnętrzu kilkustronnicowy list, pocztówkę z wakacji czy plik wspólnych zdjęć od koleżanki poznanej na koloniach. Ja to uczucie znam, pamiętam i szczerze za nim tęsknię.

Idealną alternatywą dla takich pocztomaniaków jak ja jest właśnie Postcrossing.

"Postcrossing jest serwisem społecznościowym, który umożliwia jego zarejestrowanym członkom wysyłanie i otrzymywanie pocztówek z całego świata. Strona internetowa redagowana jest w języku angielskim. Z reguły pocztówki również wypisywane są po angielsku, chyba że odbiorca zadeklarował znajomość innego języka, który zna także nadawca. Projekt zakłada, że za każdą wysłaną i zarejestrowaną kartkę użytkownik otrzymuje kartkę od kogoś innego."
`źródło: Wikipedia

Poza standardowym wysyłaniem pocztówek zawsze można trafić na osobę, która chętnie wymieni z nami listy bądź paczki!

Piękne, prawda?

A Wy, macie konto na Postcrossing?
Lubicie wysyłać/otrzymywać pocztówki i listy?

16.06.2015

DLACZEGO NIE WARTO ODGRZEWAĆ KOTLETÓW?

Zakończone związki i kotlety mają ze sobą wiele wspólnego - przede wszystkim nie zaleca się ich "odgrzewania". Dobrze wiecie jak to jest ze schabowym - odgrzany jest niby smaczny, może lekko suchy, ale to już zwyczajnie "nie to".

To samo tyczy się związków, które - mimo że zapowiadały się smakowicie - z jakichś względów się wypaliły. Wystygły jak niedzielny schab u teściowej, powiedziałabym. A jak wiadomo, z odgrzewania to tylko zgaga, niestrawność i ogólnie niesmak. I przypalona patelnia. A ile razy musi boleć brzuch, żeby się w końcu otrząsnąć i NIE ODGRZEWAĆ.

Bo ile razy można odgrzewać? Czasami dobrze jest zjeść coś świeżego!


14.04.2015

KRADZIEŻ WIZERUNKU, CZYLI WYLECZ KOMPLEKSY I... WPADNIJ W KOMPLEKSY

Wyobraźmy sobie taką sytuację: gdzieś na zadupiu mieszka sobie dziewczę o przeciętnych rysach twarzy, nijakich włosach, z trądzikiem, przygruba i przygłupia. Dziewczę to babra się w swoich kompleksach tak głęboko, że - najprawdopodobniej by się ich pozbyć - zakłada konto na jakimś popularnym obecnie portalu społecznościowym, kradnie zdjęcie bardziej rozpoznawalnej niż ona dziewczyny (w tym wypadku może być to nawet ekspedientka z warzywniaka, chociaż częściej to jakaś urocza bloggerka czy modelka), z sufitu bierze imię i nazwisko i voilà! - nareszcie staje się kimś! Nie jest już szarą myszką, ale błyskotliwą ślicznotką rodem z wybiegu! Spędza całe dnie na robieniu ludzi w człona i świetnie się bawi. Jej internetowe życie jest fajne, nie to co ta marna, jałowa wegetacja, jaką prowadzi po wyłączeniu komputera. Ale zaraz - ona nawet nie ma pojęcia, że dopuszcza się kradzieży wizerunku, czyli przestępstwa z artykułu 190a paragraf 2 Kodeksu Karnego o kradzieży tożsamości. Ładne rzeczy. Ale zupełnie pomijając prawo i nieprzyjemności związane z jego łamaniem... Co daje dziewczynie podszywanie się pod popularną "koleżankę"? Rzeczywistość wali w łeb niczym obuch. Nasza kryminalistka wciąż jest tą samą szarą, nijaką dziewczyną z jeszcze większą ilością kompleksów. Generalnie mówiąc, koło się zamyka...

Przechodząc do meritum! Czy nie lepiej wziąć się w garść, znaleźć swoją mocną stronę i wykreować WŁASNY, ciekawy wizerunek? Być osobą tak nietuzinkową, tak barwną, tak pozytywnie pochrzanioną, by to inni chcieli podszywać się właśnie pod Ciebie?


17.02.2015

LUMPEKSOWA SZKOŁA PRZETRWANIA

Lumpeksy to prawdziwa skrzynia skarbów blogerek modowych, fotografów, krawcowych i całej masy dziewczyn, które kochają bawić się modą. Już za kilkanaście złotych można skompletować niebanalny outfit, który przyciągnie wzrok nie tylko płci przeciwnej!

Jak sprawić by wizyta w lumpeksie w dzień dostawy była owocna, jak szukać i czego unikać, by zakupy te, mimo włożonego wysiłku, należały do przyjemnych? To proste - paradoksalnie.

Po pierwsze - znajdź czas i bądź "w nastroju". Im większy lumpeks masz na oku, tym więcej czasu potrzebujesz. Nastaw się na to. Niestety bardzo rzadko zdarza się, że znajdziesz coś ciekawego mając jedynie kwadrans, nerwowo patrząc na zegarek.

Po drugie - przygotuj się. Wybierając się do sh dobrze jest znać swoją rozmiarówkę i na wszelki wypadek mieć ze sobą centymetr krawiecki. Dzięki temu zaoszczędzisz czas, biorąc do przymierzalni ciuchy wyłącznie w Twoim rozmiarze. Również wygodna torba lub plecak wydają się być nieocenione!

Po trzecie - wybierz mniejsze zło. Nie rzucaj się od razu na wielkie lumpeksowe hale, bo w ferworze zakupów - całego grzebania, przewracania, przymierzania - zgubisz się wśród wieszaków i nie znajdziesz niczego ciekawego, co skutecznie zniechęci Cię do dalszych poszukiwań.

Po czwarte - jeśli trzeba, poczekaj. Masa nowiutkich, świeżutkich rzeczy, jeszcze z metkami po 100 zł/kg kusi, ale lepiej odczekać kilka godzin po otwarciu, niż pchać się na złamanie karku między wredne, moherowe babcie, narażając się przy okazji na siniaki, skaleczenia i utratę zębów. Te z pozoru słabiutkie starsze panie z laseczką u boku, to prawdziwe lumpeksowe weteranki, gotowe dla jednej spranej, podartej koszulki zakłapać Cię na śmierć swoją sztuczną szczęką. Wejdź do sklepu, gdy zrobi się w nim trochę luźniej - będziesz się czuć bardziej komfortowo.

I po piąte - kupuj z głową. Sięgasz po za dużą, poplamioną Bóg wie czym koszulkę, w nadziei, że "plama się spierze" i "skurczy się w praniu"? Nic bardziej mylnego. Jeśli plama miałaby się sprać - podejrzewam, że już by jej tam nie było. Zauważ też, że ciuchy te (pomijając ciuchy z metkami) mają za sobą jakąś przeszłość i łatwo po nich poznać jak zachowują się w praniu. Jeśli czas Ci na to pozwala - przymierz wszystkie ciuchy w Twoim rozmiarze, które zamierzasz kupić - chyba że kupujesz dziurawy golf, by wycierać kocie fekalia z parkietu - to zupełnie inna sprawa. Dzięki temu unikniesz rozczarowania i zachowasz kilka złotych "w suchym".

I ciesz się z każdej zdobyczy! Dzięki nim budujesz swój własny, indywidualny styl!


11.02.2015

O ODKŁADANIU WSZYSTKIEGO NA PÓŹNIEJ OKIEM MARTY Z BLOGA "ŚWIAT Z PERSPEKTYWY BRUNETKI"

O dzisiejszy post zadbała i naskrobała dla Was sympatyczna Marta z bloga Świat z perspektywy brunetki. Przeczytajcie koniecznie!


Godzina 7.00, moich uszu dobiega niezidentyfikowany dźwięk, w którym parę chwil później rozpoznaję sygnał budzika. Półprzytomna znajduję swój telefon i ustawiam pół godziny drzemki. Pół godziny jeszcze nigdy nikomu nie zaszkodziło a ja nie mam żadnych pilnych obowiązków. Poza tym sen to zdrowie.

Gdy w końcu udaje mi się wstać i odrobinę dojść do siebie spoglądam na listę rzeczy do zrobienia, którą przygotowałam na dzisiejszy dzień:

- podlać kwiaty
- uzupełnić notatki z zajęć
- odpisać na zaległe wiadomości na Facebooku
- zrobić zakupy
- napisać coś na bloga
- umówić się na wizytę u stomatologa.

Lista rzeczy do zrobienia to bardzo przydatna rzecz. Pozwala zorganizować czas tak, że człowiek nie łazi bezmyślnie po domu i nie zastanawia się, od czego by tu zacząć. Tylko co z tego, skoro połowa zadań na mojej liście miała być zrobiona “na wczoraj” a ja wciąż je przepisuję z jednego dnia na drugi? Postanawiam, że dzisiaj będzie inaczej i że zrobię wszystko, co sobie zaplanowałam.

Zaczynam od najprzyjemniejszej rzeczy: loguję się na fejsa i odpisuję znajomym, którzy pofatygowali się, żeby zapytać co u mnie słychać. Nie popełnię kolejny raz błędu z przeszłości, kiedy to wysyłałam w lutym podziękowania za życzenia noworoczne. I tym razem Facebook zabiera mi więcej czasu niż bym chciała. Ponownie spoglądam na listę, dalsze zadania nie wyglądają już tak zachęcająco...

Mimo wiatru i mrozu decyduję się iść na zakupy - lodówka i tak świeci pustkami, więc zakupy to warunek konieczny, abym nie umarła z głodu. Gdy wreszcie wracam zziębnięta, delektuję się gorącą herbatą i zastanawiam co dalej. Może telefon do stomatologa? E, nie. Zadzwonię jutro, nie ma pośpiechu, przecież zęby mnie nie bolą, a wizyta u dentysty to coś, czego chciałabym unikać najdłużej jak się da. Postanawiam napisać coś na bloga. Z racji, że dawno nie pisałam jakiegokolwiek tekstu, idzie mi to opornie. W dodatku z biurka uśmiecha się do mnie nowiutki trzytomowy egzemplarz “Władcy Pierścieni”, który dostałam na święta. Nie mogę oprzeć się pokusie, zostawiam pracę nad nowym postem w połowie i zatapiam się w dziejach Śródziemia.

Notatki pożyczone od koleżanki leżą gdzieś pod biurkiem zakurzone i zapomniane, kwiaty błagają o kroplę wody, a tekst na bloga? No cóż, czytelnicy znowu będą musieli poczekać...

Kolejny raz połowę niezrobionych rzeczy odkładam na następny dzień. Naprawdę staram się walczyć z własnym lenistwem, ale przecież “robota nie zając...” a odkładania wszystkiego na później bardzo ciężko jest się oduczyć z dnia na dzień.

Pozdrawiam, Marta z bloga Świat z perspektywy brunetki


Tekst Ci się spodobał? Zajrzyj do Marty i zostań z nią na dłużej!
Kliknij TUTAJ.


29.01.2015

BLOGOWA (R)EWOLUCJA - MOJA PRZYGODA Z BLOGIEM

Zaczęło się niewinnie od przypadkowych odwiedzin na blogu jednej z wschodzących gwiazd blogosfery. Później były wielomiesięczne ochy i achy, odkrywanie coraz to nowych blogów i w końcu marzenie - mieć własny blog. Blog modowy oczywiście, bo takie wtedy śledziłam. A że modę (i nie chodzi mi tu o największej sławy światowe wybiegi, a zwyczajną zabawę garderobą) kochałam całym sercem, dość szybko powstał mój pierwszy autorski blog pod pseudonimem Aisa-Art (zmienione z czasem na Aisa-Blog). Tyle, że byłam wtedy zbyt nieśmiała, zbyt niepewna siebie, by pisać publicznie o zawartości swojej szafy, o pokazywaniu twarzy nie wspominając. Wpisy obfitowały więc w modowe inspiracje z portali takich jak WeHeartIt. Szmatki do których wzdychałam, szmatki o których marzyłam, jednocześnie wiedząc, że nawet gdybym je posiadała, nie wyszłabym w nich z domu, bo jestem przecież szarą myszą, nie jakąś tam feszynistką. Pamiętam też jak dziś, że KRĘPOWAŁAM SIĘ komentować inne blogi. Rozumiecie? Bo czy do starszej ode mnie dziewczyny nie powinnam zwracać się per "pani"? Dziś chce mi się śmiać, bo blogowa społeczność znacząco odbiega od ideałów kultury i dobrego wychowania. Ale wspominać jest miło. Bo właśnie gdzieś w tym momencie coś zaczęło się ruszać, ewaluować. Nie tyle w blogu, co w mojej głowie. Tak powstał nowy blog, pod obecnym pseudonimem, aczkolwiek innym adresem. Szara myszka zaczęła pisać - pisać dużo i pisać szczerze.

W rok osiągnęłam 5 razy więcej obserwatorów, wizyt i postów, aniżeli na poprzednim blogu w tym samym okresie. Pisałam tysiące komentarzy i tysiące komentarzy otrzymywałam. "Modowe" wpisy zeszły na dalszy plan. Zaczęłam pisać o sobie, o tym co myślę, co lubię. Poznałam wiele wspaniałych blogerek, na których blogi zaglądam do dziś. Na życie patrzyłam jak reporterka, szukająca inspiracji na post nawet w codziennych czynnościach. Co najważniejsze - to naprawdę sprawiało mi radość!

Po ponad roku publikowania bardziej i mniej owocnych wpisów niestety dosięgnął mnie bardzo głęboki blogowy kryzys, który ciągnął się kilka nieszczęsnych miesięcy... Doszłam do wniosku, że dalsze prowadzenie bloga kompletnie nie ma sensu i pod wpływem niewyjaśnionego impulsu usunęłam wszystkie posty. Gdybyście wiedzieli jak bardzo żałuję tej decyzji! Straciłam wiele pamiątkowych wpisów, pisanych pod wpływem chwili i bardzo dużo zdjęć. Poza tym odzyskanie dawnej pozycji, dotarcie do czytelników jest okropnie trudne i - o ile to w ogóle możliwe - będzie kosztowało mnie masę wysiłku. W każdym bądź razie blog ewoluował, ewoluuje i ewoluował będzie - tak jak i ja. Wczoraj byłam szarą myszką, dziś jestem mamą z tysiącem pomysłów i kto wie, jutro już może bizneswoman? Jestem gotowa na rewolucję, jak nigdy. Oczywiście z blogiem w tle. Bo skoro po tylu latach nadal mi się to nie znudziło, skoro pomimo wzlotów i upadków nadal chce się tu wracać i zaczynać od nowa po sto razy - to musi być właśnie "TO".


24.01.2015

CIĄŻA W HOLANDII

Mój synek śpi a ja buszuję po Waszych blogach nadrabiając komentarze i czytając zaległe wpisy. Zastanawiam się jednocześnie o czym mogłabym do Was napisać i pomyślałam, że droga jaką przebrnęliśmy z naszą kruszynką od małej, 1,5 centymetrowej fasolki aż do godziny "0", kiedy położono go na moim brzuchu, może być dosyć ciekawym zbiorem nie tylko wspomnień, ale i informacji o prowadzeniu ciąży w Holandii. Rzecz ma się nieco inaczej niż w Polsce, o czym już bodajże wspominałam, także nie bądźcie zdziwieni, gdy np. nie wspomnę o wizytach u ginekologa, bo te najzwyczajniej w świecie nie miały miejsca.

Zaczyna się dosyć niewinnie - czujesz się nieco słabiej i spóźnia Ci się okres. Kobiety bardzo często już na tym etapie wiedzą, że z ich ciałem "coś się dzieje". Robisz test i widzisz na nim dwie kreski...

...i udajesz się do lekarza domowego (huisarts). Nie do ginekologa, nie do położnej. I to tylko wtedy, gdy wcześniej wykonałaś test, którego wynik był pozytywny. Jeśli udasz się do lekarza wcześniej mówiąc, że podejrzewasz, że jesteś w ciąży, ten zwyczajowo poprosi Cię o... Zrobienie testu.

Po wizycie u lekarza domowego, który na podstawie udzielonych przez Ciebie informacji obliczy przybliżoną datę porodu, przychodzi czas na wybór położnej. Najczęściej to właśnie lekarz daje Ci namiary na kilka praktyk położniczych (verloskundigenpraktijk) w Twojej okolicy, z których wybierasz jedną i dzwonisz, umawiając się na wizytę.

Podczas pierwszej wizyty położna na podstawie badania USG (echo) potwierdza lub wyklucza ciążę oraz ustala przybliżoną datę porodu - dokładniejszą niż lekarz, gdyż kieruje się wymiarami pęcherza płodowego i płodu. Dla przykładu, w 8. tygodniu mój synek miał zaledwie 1,5 centymetra. Po założeniu karty ciąży, w której zawarte są najistotniejsze informacje, położna umawia się z Tobą na następną wizytę - najczęściej po czterech tygodniach.

I tutaj zaczyna się tak zwany "samopas", który na początku był dla mnie nie do pojęcia. No bo jak to? Nie muszę iść do ginekologa? Nie muszę pić glukozy? Wizyta u położnej raz w miesiącu? Zero wizyt w szpitalu? No właśnie... Z czasem jednak zrozumiałam, że to lepsze niż częste włóczenie się po lekarzach. W tym czasie dbasz sama o siebie i robisz to, co uważasz za najlepsze dla swojego organizmu. Tak więc: łykanie kwasu foliowego, picie dużych ilości płynów, unikanie alkoholu i innych używek oraz wystarczająco dużo snu to coś, o czym nikt nie musi przypominać. Oczywiście w razie jakichkolwiek pytań/wątpliwości możesz zawsze - 24/7 - zadzwonić do swojej położnej i się z nią skonsultować.

W międzyczasie masz do załatwienia trochę papierkowej roboty - musisz między innymi zgłosić w gminie (gemeente), że spodziewasz się dziecka - w przypadku, gdy Twój partner nie jest Twoim mężem, musi on potwierdzić ojcostwo i zgodzić się, by dziecko nosiło jego nazwisko. To również najwyższy czas, by zatroszczyć się o opiekę poporodową* (kraamzorg) oraz umówić się (najczęściej w specjalnym ośrodku lub w szpitalu) na USG w 20. tygodniu (20. weken echo) podczas którego wyklucza się szereg rozmaitych chorób i wad wrodzonych dziecka.

Około 15. - 16. tygodnia masz możliwość umówienia się na USG, które pozwoli określić płeć Twojego lokatora (geslachtsbepaling echo). Jako, że nie jest to obowiązkowe, zapłacić musisz z własnej kieszeni. Koszt rozpoznania płci to ok. 40 - 50 €.

Dalej co miesiąc udajesz się do położnej. Ta, na zwyczajowej wizycie pyta o Twoje samopoczucie, mierzy ciśnienie, waży Cię a po 30. tygodniu również mierzy wysokość macicy oraz bada położenie główki. Wizyty są częstsze, najpierw co trzy, później co dwa i co tydzień. Mniej więcej w tym czasie, po złożeniu wniosku w swojej ubezpieczalni, dostajesz (zazwyczaj darmowo) pakiet poporodowy** (kraampakket).

Mniej więcej w 34. - 36. tygodniu ciąży odwiedza Cię przedstawicielka firmy u której zgłosiłaś chęć skorzystania z opieki poporodowej. Dowiadujesz się jak wygląda ich praca, czego możesz się spodziewać oraz na ile godzin opieki możesz liczyć.

Później generalnie jesteś już u celu. Po 36. tygodniu, gdy skurcze zaczynają być bardziej regularne (mniej więcej co 5 minut, trwające około minuty i dłużej) lub gdy dojdzie do odejścia wód płodowych, czas zadzwonić do położnej i czekać na rozwój wypadków!

A później wszystko dzieje się tak szybko, że nawet nie wiesz kiedy kładą na Twoim brzuchu lepką, ciepłą kuleczkę. I od tego momentu zaczyna się Twoja prawdziwa przygoda.

*;**więcej na ten temat w przyszłych postach